W dzisiejszym poście nie dostaniecie samego przepisu na pyszne i super proste śledzie. To będzie post z historią w tle.
W lutym zmęczona zimą i ciemnością zapragnęłam wyjechać na kilka dni nad nasze morze... i pojechaliśmy do Gdańska. Wyjątkowo ciepłe dni obudziły we mnie tęsknotę za wakacjami i naszym małym, drewnianym domkiem. Nie musiałam długo namawiać rodziny. Postanowiliśmy, że pojedziemy tam, a jak będzie nam za zimno to zawsze możemy wrócić do Gdańska. No i pojechaliśmy. Przywitała nas cisza, pustka, szum morza i zapach sosen. Mąż otworzył okiennice, uruchomił wodę, napalił w kominku i... padł ścięty przez chorobę. Zmuszona przez okoliczności, pierwszy raz sama przejechałam samochodem przez naszą wyjątkowo wąską bramę i ruszyłam do okolicznych wiosek po zakupy i leki. Po mleko, masło i sery pojechałam do miejscowej, ukochanej mleczarni "Śnieżka", po miód do uroczego pana mieszkającego wśród żarnowieckich pagórków, po chleb do Minkowic. Wtedy odkryłam wytwórnię najlepszych wędlin w Bychowie, jajka kupiłam w gospodarstwie koło Prusewa, a ziemniaki i jabłka od starszej pani, która zachęcała do zakupu warzyw małą tekturową, odręcznie wypisaną tabliczką przypiętą do furtki.
Przez te dni bardzo się wyciszyłam, ponownie odnalazłam radość z prostych rzeczy, zwolniłam tempo. Cieszyłam się naszą obecnością, piekłam chleby, przyrządzałam proste posiłki, zbierałam skarby wyrzucone na brzeg przez sztormowe morze... Miałam czas na pokonywanie kilometrów po pustych plażach, na niespieszne rozmowy z synkiem, na wieczorne czytanie książek. To był czas takiej wewnętrznej radości i spokoju. Oderwania od gonitwy dnia codziennego, od internetu, gazet, wiadomości ze świata, od pracy. Czas radości z prostych spraw. Z pikniku zrobionego w lutym na plaży, z kawy pitej o poranku na tarasie, z wieczornych rozmów, z palenia w kominku, ze wspólnego oglądania w łóżku filmów, z robienia domowego twarożku, z pustki naokoło, z herbaty z miodem i cytryną pitej na kanapie, z wczesnego chodzenia spać, z ciemności nocy jakiej nie można zaznać w mieście...
Kiedy po paru dniach mąż wrócił do świata ozdrowieńców, pojechaliśmy na spacer do latarni morskiej w Stilo. Po długim spacerze i dużej dawce tlenu wylądowaliśmy wieczorem w restauracji "Ewa zaprasza" w Sasinie. Nie pamiętam co zamówiliśmy do jedzenia, pamiętam tylko genialne śledzie, które dostaliśmy czekając na zamówienie. Z dużą ilością miękkiej cebuli, pokrojonej w cieniutkie plasterki, zatopionej w słodkawym śmietanowym sosie. Pyszne! Odjechaliśmy z dużym słoikiem śledzi na wynos i wielkimi szczapami drewna do kominka na noc. Na drugi dzień zajadaliśmy się nimi z kawałkami domowego chleba na zakwasie. Myślałam, że smak tych śledzi był taki cudowny ze względu na okoliczności i głód po długim, zimowym spacerze, ale nie, one są pyszne w każdej sytuacji. Jadłam je tam jeszcze kilkakrotnie i za każdym razem tak samo się nimi zachwycam. Są wyjątkowo proste do zrobienia i dają dużo radości tym, którzy je jedzą.
Będą na naszym wigilijnym stole.
Oryginał możecie zjeść tutaj:
restauracja "Ewa zaprasza"
otwarta
w sezonie od godziny 12:00 do 22:00,
od 1 IX do 31 V od 12:00 do 20:00.
W grudniu zamknięta.
Sasino, ul. Morska 49
84-210 Choczewo
Tel.: (58) 676-33-39
http://www.ewazaprasza.com.pl/
Śledzie w sosie śmietanowym
600 g solonych śledzi (wymoczonych w wodzie i mleku przez parę godzin)
600 g cebuli cukrowej
1 łyżka cukru
sos
250 g majonezu*
*najlepiej w tym przepisie sprawdza się majonez napoleoński firmy Mosso
350 g jogurtu naturalnego (lub kwaśnej, gęstej śmietany)
3 łyżki drobnego cukru
1/2 łyżeczki świeżo zmielonego pieprzu
Obrane cebule pokroić na bardzo cienkie półplasterki. Zasypać 1 łyżką cukru i odstawić na 20 minut. Po tym czasie odcisnąć z cebuli płyn, który się wytworzył. Do cebuli dodać resztę cukru, majonez, jogurt i pieprz. Wymieszać. Dodać śledzie pokrojone na 2 cm kawałki. Wymieszać. Odstawić na kilka godzin przed podaniem. Śledzie można przechowywać w lodówce do 1 tygodnia.