piątek, 26 lutego 2010

Włoskie wspomnienia i znowu targ.



W czasie naszej włoskiej wyprawy zaplanowałam wycieczkę do Bolzano, jednego z największych miast regionu Trydent - Górna Adyga na północy Włoch. Z tą wycieczką związane były trzy cele: wizyta na targu, zakup butów i maszynki do makaronu. Cele zrealizowałam i wzbogaciłam się o piękne wspomnienia i wrażenia.

Bolzano leży w dolinie w pobliżu autostrady północ-południe. My mieszkaliśmy w miasteczku w górach, około 60 km od tego miasta. Wszystko starannie zaplanowałam i wiedziałam, że z Cavalese do Bolzano wyjeżdża jeden autobus dziennie o godzinie 10.00. Na dworcu byłam punktualnie i wsiadłam do wielkiego autobusu i się ... zaczęło. Mój włoski ogranicza się do umiejętności zakupu jednego biletu i jeszcze całkiem nieźle radzę sobie w sklepie czy restauracji. Poprosiłam kierowcę o bilet jednym prostym zdaniem, w odpowiedzi dostałam bilet i bardzo długą przemowę po włosku, której nie zrozumiałm. Kierowca spróbował po niemiecku (ten region Włoch jest dwujęzyczny), ale moja znajomość niemieckego jest bardzo mizerna. Uczyłam się go w przedszkolu (było to tak dawno, ze nawet nie przyznam sie Wam kiedy) i pozostało mi w głowie tylko kilkanaście wyrazów. Kierowca nie znał angielskiego, ani francuskiego, a więc się nie dogadaliśmy. Zrezygnowany włoski mężczyzna uruchomił swój lśniący pojazd i ruszyliśmy: ja, jako jedyny pasażer i on, Włoch w swoim mundurze. Moje podziwianie krajobrazu przez okno nie trwało długo. Po przejechaniu kilku kilometrów kierowca ponownie rozpoczął swoją włoską przemowę. Tak mijały minuty, wiele minut. Mi nie pozostawało nic innego jak się uśmiechać (po pół godzinie zapewne już głupkowato). Nie do śmiechu mi tylko było jak jechaliśmy górskimi serpentynami nad przepaścią, a mój włoski kieowca postanowił włączyć do rozmowy gestykulację i jego dwie ręce uniesione wysoko, nijak nie trzymały kierownicy. Tak minęła godzina, ja i coraz więcej i szybciej mówiący kierowca. Na żadnym przystanku nikt nie wsiadł. Po zjechaniu do doliny stał się cud. Przystanek wśród jabłoniowych sadów, żadnych zabudowań i jedna pasażerka, która również chciała wsiąść do tego autobusu. Wsiadła, poprosiła o bilet i wtedy się zaczęło... Kierowca zaczął wyrzucać z siebie słowa z szybkością pistoletu maszynowego, a jego ręce wyrzucane gwałtownie do góry już zupełnie nie napotykały kierownicy. To trwało jakieś dziesięć minut, a w tym czasie autobus, jak krowa znająca na pamięć drogę do domu, sunął sam po jezdni nie przeszkadzając kierowcy w jego monologu. Pasażerka powiedziała tylko "bene" i ... podeszła do mnie. Wytłumaczyła mi po angielsku, ze kierowca poprosił ją, kiedy okazało się, że zna język Szekspira, o poinformowanie mnie, ze ten autobus NIE JEDZIE do Bolzano. Trzeba wysiąść w Egna Ora, przejść na inny przystanek i wsiąść do innego autobusu, który jedzie do Bolzano. Moje wielkie szczęście polegało na tym, że ta sympatyczna Włoszka również jechała w tym kierunku co ja i tak zyskałam towarzyszkę podróży.


A w Bolzano pierwsze kroki skierowałam do kawiarni, żeby ochłonąć przy filiżance aromatycznego espresso. Z nowymi siłami i uspokojonymi emocjami wyruszyłam realizować moje plany. Nie opowiem Wam  jakie można tam kupić buty, opowiem o włoskim targu. Tydzień wcześniej zwiedzałam paryskie targi, które uwielbiam, ale ten włoski zwycięża w rankingu " targi w miesiącu lutym". Bogactwo odmian warzyw i owoców przyprawia o zawrót głowy. W miesiącach letnich wizyt na włoskim targu, my ludzie północy, nie możemy odbywać bez dużej dawki nervosolu. Zimowy targ doprowadził mnie do emocji,  przy których przydałaby mi się filiżanka melisy, a nie kawy. Radością jest stać i patrzeć na stragany,  sprzedawców i kupujących. Włoski sprzedawca w porównaniu z francuskim, ma większą skłonność do gestykulowania z wyrzucaniem rąk do góry. Francuski preferuje ruchy bardziej poziome. Francuski więcej cmoka, włoski za to pięknie całuje swoje czubki palców. Wiecie, kupowanie i sprzedawanie na targu to jest piękny teatr, aktorzy doskonali, a scenografia bajeczna. I ja taka zafascynowana stałam i podziwiałam.

Bardzo lubię ciasta cytrynowe takie jak tarty, paje, a to dzisiejsze ciasto jest inne, bardzo cytrynowe, pyszne i niezwykłe. Masę cytrynową na ciasto wylewam przeważnie już ugotowaną, gęstą. Ta tutaj jest rzadka i częściowo wchłania się w podpieczone ciasto. Daje to rewelacyjny efekt. Inne jego atuty to łatwość przygotowania i krótki czas.

















A kto z Was wie jak się nazywa to warzywo?


Ciasto cytrynowe.
(Lemon bars)

Spód
1/2 szklanki (113 g) miękkiego masła
1/4 szklanki (25 g) cukru pudru
1 szklanka (130 g) mąki pszennej
1/8 łyżeczki soli

Masa cytrynowa
1 szklanka (200 g) cukru
2 duże jajka (lub 3 małe)
1/3 szklanki (80 ml) soku z cytryny (2 duże cytryny)
1 łyżka (5 gram) skórki startej z cytryny (zest)
2 łyżki mąki pszennej

cukier puder do posypania

Nagrzać piekarnik do 180 stopni C. Formę do pieczenia (20x20 cm)
wysmarować masłem.
Przyrządzić kruche ciasto miksując wszystkie składniki razem do ich połączenia. Ciasto wyłożyć do formy (bez schładzania w lodówce) i wstawić do piekarnika. Piec przez 20 minut na złoty kolor. Wyjąć ciasto z piekarnika i lekko wystudzić. W tym czasie przyrządzić masę. Ubić mikserem cukier z jajkami. Ciągle miksując dodać sok i skórkę z cytryny oraz mąkę. Wymieszaną masę wylać na ciasto i wstawić do pieca na 20 minut. Wyjąć z piekarnika. Wystudzone pokroić na kwadraty i posypać cukrem pudrem.

Smacznego.

czwartek, 25 lutego 2010

Retro klasyka i filet mignon.


Lubię wracać do dań klasycznych, takich trochę retro, niemodnych. Jednym z nich jest filet mignon. To stek z wąskiej części polędwicy  z dodatkami. Mignon  po francusku znaczy śliczniutki, milutki, słodki, zgrabny, a także kochanek. Bardzo lubię tę wersję, którą dzisiaj Wam przedstawiam. Dobra na zimę, wiosną zaproszę Was na wersję ze szparagami i sosem z sera pleśniowego. Ważna jest jakość mięsa. Najlepsza jest polędwica.
A wiecie, że ta receptura ma ponad sto lat? Czyli danie prawdziwie retro.



Filet mignon.

4 plastry mięsa wołowego z polędwicy
2 ząbki czosnku
1 łyżeczka ziół prowansalskich
1 łyżka oleju
4 łyżki madery lub porto
2 łyżki brandy
10 ziaren pieprzu zmiażdżonych w moździeżu
1/2 szklanki (125 ml) rosołu wołowego
2 - 4 łyżki galaretki z czerwonej porzeczki (jak nie mam domowej, kupuję firmy Bonne Maman)
sól
olej do smażenia
3 łyżki masła

Obłożenie:
8 małych, młodych ziemniaków
4 małe młode marchewki lum marchew pokrojona w słupki
2 małe cukinie pokrojone w słupki
6 szalotek lub 10 cebulek perłowych
1 łyżeczka tymianku
2 łyżki masła
1 łyżeczka soku z cytryny
1/2 łyżeczki skórki startej z cytryny
1/2 łyżeczki cukru

Utrzeć zmiażdżony czosnek, 1 łyżkę oleju, pieprz i zioła prowansalskie. Natrzeć tą mieszanką plastry mięsa i odstawić do lodówki najlepiej na całą noc. Marchew i kartofle ugotować osobno. Marchew ugotować na półtwardo. Na patelni rozgrzać masło i podsmażyć szalotki na złoto, dodać cukinie i smażyć około 10 minut. Dodać marchew i kartofle. Posolić, posypać tymiankiem, cukrem, skórką cytrynową, dodać sok z cytryny. Przykryć i smażyć około 10 minut, co jakiś czas potrząsając patelnią. W tym czasie przyrządzić mięso. Na maśle (2 łyżki) z olejem na ostrym ogniu usmażyć polędwicę. Posolić i przełożyć mięso do innego naczynia, wstawić do gorącego piekarnika i trzymać w cieple. Z patelni, na której smażyło się mięso odlać tłuszcz i wlać do niej rosół i maderę. Zeskrobać resztki przypieczone z mięsa, które znajdują się na patelni. Gdy ilość płyny na patelni zmniejszy się o połowę, wlać brandy, dodać 1 łyżkę masła i galaretkę porzeczkową. Ubić sos trzepaczką. Na podgrzane talerze położyć mięso, polać je sosem i obłożyć warzywami na około.

wtorek, 23 lutego 2010

Francuski czar i wołowina po burgundzku.


Ciągle oczarowana klimatem francuskich restauracji, gotuję w domu dania ...francuskie. Proponuję dzisiaj danie klasyczne, idealne na zimowy czas. Kawałek dobrej bagietki i ten pyszny gulasz i znajdziecie  w każdym małym francuskim bistro. Daniu temu sprzyja przyrządzanie na dwa etapy. Zyskuje na smaku i oszczędza czas. Trochę gotowania jednego dnia i pyszne danie po powrocie do domu w dniu następnym.




Wołowina po burgundzku
Boeuf bourguignon

85 g masła
olej do smażenia
175 g chudego wędzonego boczku
900 g wołowiny pokrojonej w 1 cm kostkę ( udziec, antrykot, rozbratel )
3 duże ząbki czosnku drobno posiekane
1 marchew obrana i pokrojona w 0,5 cm kąstkę
1 drobno posiekana cebula
2 łyżki mąki pszennej
350 ml czerwonego, wytrawnego wina (np hermitage lub cotes du rhone)
500 ml bulionu wołowego
1 łyżka koncentratu pomidorowego
1 bouquet garni*
12 cebulek szalotek
12 małych pieczarek ( tylko kapelusze )
2 łyżki masła
sól
pieprz

Rozgrać piekarnik do 150 stopni C. Na patelni rozgrzać masło (połowę) i olej i usmażyć pokrojony w kostkę boczek na rumiano. Wyjąć odsączając z tłuszczu i  przełożyć do naczynia (garnka) do zapiekania, najlepiej żeliwnego. Na tej samej patelni i tłuszczu usmażyć rumieniąc, małymi porcjami wołowinę. Wołowinę dołożyć do boczku. Z patelni zlać tłuszcz, nałożyć resztę masła i smażyć cebulę, marchew i czosnek (przez 3 minuty). Posypać mąką i smażyć mieszając 2 minuty. Wlać wino i bulion i mieszając doprowadzić do wrzenia. Gotować 1 minutę. Wlać do garnka z mięsem. Posolić, popieprzyć, dodać bouquet garni, koncentrat pomidorowy i wymieszać. Płyn powinien sięgać 1 cm powyżej warstwy mięsa. W razie czego dolać więcej bulionu. Wstawić naczynie do piekarnika i piec przez 2 godziny. Na dwóch łyżkach masła podsmażyć szalotki na złoto. Zdjąć je z patelni i podsmażyć na tym samym tłuszczu pieczarki. Cebulki i pieczarki dodać do mięsa i piec jeszcze 0,5 godziny


*bouquet garni- związany bawełnianą nitką lub schowany w bawełnianym woreczku bukiet ziół: natki pietruszki, liścia laurowego i tymianku.

niedziela, 21 lutego 2010

Czekolada spod słońca Italii i sernik z dodatkiem gianduji.



Wróciłam z mojej wyprawy w poszukiwaniu światła i słońca. Z opaloną twarzą i głową pełną inspiracji i przepisów. A w spiżarni pełno specjałów i nowa maszynka do makaronu.  Za mną szaleńcze zjazdy na nartach i wyprawy do sklepów, sklepików, na targi i do wytwórców specjałów kulinarnych robionych tradycyjnie i z pasją. W odstępie tygodnia zwiedzałam francuskie i włoskie targi i z radością podzielę się z Wami moimi spostrzeżeniami i opowieściami, ale nie dzisiaj.
Dzisiaj będzie o czekoladzie, włoskiej czekoladzie. Bea z zorganizowanym przez siebie czekoladowym weekendem i moje uwielbienie do dobrej czekolady  spowodowało, że dzisiejsza moja opowiastka będzie z nią związana. To będzie historia o jednej z najstarszych na świecie fabryk czekolady - Caffarel.


A było to tak.

Dawno, dawno temu, w 1826 roku w centrum Turynu w Piemoncie, we Włoszech pasjonat smaku czekolady Pier Paul Caffarel, zamienił garbarnię w warsztat do produkcji czekolady. W 1852 roku powstał najsłynniejszy produkt firmy gianduja (gianduia). Stało się to... przypadkiem (ileż to cudownych i pysznych rzeczy wynaleziono przypadkiem). Podczas napoleońskiej blokady, kiedy na produkty sprowadzane zza oceanu (w tym kakao) nałożono bardzo wysokie cła, produkcja czekolady okazała się niesamowicie droga i nieopłacalna. Dla oszczędzenia drogiego surowca, część proszku kakao (30%) zastąpiono powszechnie dostępnymi w Piemoncie orzechami laskowymi (ten region Włoch do tej pory słynie z ich uprawy). I tak powstał najsłynniejszy produkt firmy czekoladki gianduiotto, w kształcie odwróconej łodzi i pakowane każde oddzielnie w staniol. Dzisiaj te słynne czekoladki robione są w różnych wersjach smakowych np. z gorzkiej czekolady, z dodatkiem cynamonu, a ostatnią nowością są migdalowe gianduiotto (mandorlotto). Oprócz tych najsłynniejszych aksamitnych czekoladek produkowanych wg tej samej receptury od ponad 150 lat, wsród wyrobów firmy Caffarel można znaleźć przeróżne czekolady, bombonierki, kandyzowane kasztany, klasyczne włoskie ciasta panettone i pandoro, a także przepyszne migdałowe amaretti, galaretki owocowe i nugaty.
Na bazie klasycznej gianduji Pietro Ferrero w latach czterdziestych zeszłego wieku opracował recepturę kremu czekoladowo - orzechowego znanego dzisiaj na całym świecie jako Nutella.
Tak wygląda w skrócie historia jednej z najbardziej znanych wytwórni czekolady. Od pasji i zamiłowania do jednej z najpopularniejszych włoskich marek. A jakość i smak cały czas są doskonałe.





Sernik czekoladowy z dodatkiem gianduji.
spód
1 1/2 szklanki pokruszonych ciastek czekoladowych (użyłam 200 g herbatników w mlecznej czekoladzie Leibnitz)
3 łyżki cukru
3 łyżki roztopionego masła

nadzienie*
800 g serka Mascarpone  (można zastąpić  np serkiem Philadelfia)
3/4 szklanki (260 g) kremu gianduja**
3/4 szklanki (160 g) cukru
2 łyżeczki naturalnego ekstraktu z wanilii
1/2 szklanki śmietanki 30%
260 g czekoladek gianduja***
2 jajka
2 żółtka

ganache
230 g kremu gianduja
3/4 szklanki śmietanki 30%

Zmiksować ciastka z masłem i cukrem do powstania kruszonki. Tą masą wyłożyć spód formy, w której będzie pieczony sernik. Dobrze docisnąć.
Piekarnik nagrzać do 180 stopni. Czekoladki gianduja roztopić w kąpieli wodnej. Zmiksować serek z kremem gianduja do połączenia obydwóch składników. Ciągle miksując dodawać po kolei wanilię, cukier i śmietankę, czekoladki gianduja, żółtka i jajka. Miksować do połączenia wszystkich składników i uzyskania gładkiej masy. Wylać masę serową na spód ciasteczkowy i wstawić do pieca. Piec 30 - 40 minut. Ciasto pozostawić do ostudzenia w formie. Zimne wstawić do lodówki na 8 godzin lub całą noc. Wyjąć z formy i polać ganachem.
Ganache: podgrzewać śmietankę z kremem gianduja cały czas mieszając, aż do uzyskania gładkiej masy.

*Składniki nadzienia powinny mieć temperaturę pokojową.
**Można z powodzeniem zastąpić nutellą.
***Można zastąpić czekoladą z nadzieniem z gianduji lub orzechowym ewentualnie czekoladą mleczną.



czwartek, 4 lutego 2010

Paryskie targi o siódmej rano i tartiflette.


 
 
 

Ostatnio żyję w pędzie. Ja, osoba, która prawie zapadła  w sen zimowy, spragniona ciepła, światła i słońca. Dopiero co rozpakowałam jedne walizki, a już pakuję następne. Zostało mi kilkanaście godzin przed podróżą do słońca (mam nadzieję), śniegu i parmezanu.  W zeszłym tygodniu moja podróż była intelektualno - zakupowa, a w tym będzie sportowo - kulinarna. Jadę szukać światła.
Przed wyjazdem chcę się z Wami podzielić jeszcze małą garstką wspomnień.
To co kocham we Francji to targi. Najpiękniejsze widziałam w Prowansji, ale o tym kiedy indziej, dzisiaj wracam myślami do zimowych paryskich targów.
Jako osoba, która wstaje codziennie około piątej rano, nawet w czasie wyjazdów budzę się wcześnie i nosi mnie do działania. A w Paryżu...chcąc wykorzystać każdą minutę i nie zważając na ciemności (widno robiło się o dziewiątej rano), wyruszałam z hotelu, kiedy moja towarzyszka wyprawy błogo spała. Co można robić w Paryżu o siódmej rano? Ja rozpoczynałam mój dzień od dobrej, aromatycznej kawy z czapeczką z mleka w pobliskiej kawiarni. Mały stoliczek, kawa, gorący, maślany croissant i poranna francuska gazeta. Połowy (albo i trzech czwartych), z tego co czytałam, nie rozumiałam, co mi zupełnie nie przeszkadzało, ale czułam się szczęśliwa. Po tak pięknie rozpoczętym dniu ruszałam na spacer na targ, co rano w innej dzielnicy.


Bardzo podoba mi się francuski zwyczaj targów w każdej dzielnicy. Czasami jest to jeden otwarty codziennie, czasami jest  ich kilka, otwartych w określone dni tygodnia. Ponieważ jedzenie dla Francuzów jest niezmiernie ważne, zakupy robią codziennie, żeby produkty były jak naświeższe. Rano w ciemnościach sprzedawcy starannie rozkładają swoje produkty, polerując niemal każde jabłko i wkrótce nadciągają Paryżanie, żeby zapełnić swoje przepiękne koszyki.
No właśnie koszyki. Obserwuję te cuda we francuskich rękach z wielką zazdrością. Mimo, ze jestem posiadaczką całkiem imponującej kolekcji, nigdy nie mam ich za dużo i zasze wypatrzę jakiś nowy model (chociać te klasyczne należą zdecydowanie do moich faworytów).
Obserwowanie Francuzów w czasie zakupów sprawia mi niebywałą przyjemność. To cały rytuał. Nie można się spieszyć. To ich cmokanie, gestykulowanie, wymiana poglądów co do najlepszych produktów i receptur, wzruszanie ramionami, wydymanie ust. Uwielbiam tak stać, patrzeć i chłonąć tę atmosferę. A jest na co, nawet w styczniu. Stoiska z warzywami i owocami, z serami, chlebem, mięsem i wyrobami gotowymi, rybami i owocmi morza... Zawsze w takim momencie strasznie pragnę mieć kuchnię w moim hotelu.
Na niektórych targach w określone dni sprzedawane są wyłącznie produkty ekologiczne, albo z określonych krajów lub regionów : Portugalii, Włoch, Owernii, Bretanii...



Jak będziecie we Francji koniecznie wybierzcie się na targ, nawet jak nic nie planujecie kupić. Ja kupiłam ser reblochon, żeby po powrocie przyrządzić tartiflette, potrawę wywodzącą się z francuskich Alp. Potrawę, którą zajadają się narciarze. Miało to danie połączyć moje dwie eskapady. Po powrocie z Francji na blogu Agnieszki z Kuchni nad Atlantykiem, znalazłam cudowny wpis o serze i tartiflette. To była niesamowita niespodzianka.
Teraz zapraszam Was na moje tartiflette wg przepisu Agnieszki i do zobaczenia za 10 dni.



Tartiflette
 
1 kg ziemniaków ugotowanych w mundurkach w osolonej wodzie
1 łyżka masła
100 g wędzonego bekonu pokrojonego w słupki
1 czerwona cebula pokrojona w kostkę
1 biała cebula pokrojona w kostkę
100 ml białego wytrawnego wina
100 ml crème fraîche lub gęstej kwaśnej śmietany
sól i świeżo zmielony pieprz do smaku
1/2 łyżeczki świeżo zmielonej gałki muszkatołowej
500 g sera reblochon
 
Nagrzewamy piekarnik do 200ºC. Ugotowane ziemniaki obieramy i kroimy w dość grube plasterki. Bekon smażymy na maśle, dodajemy cebulę i dalej smażymy do miękkości. Dodajemy wino, a następnie ziemniaki. Dobrze wszystko mieszamy i zdejmujemy z ognia. Dodajemy crème fraîche, przyprawiamy do smaku solą, pieprzem i gałką muszkatołową.
Przekładamy połowę masy ziemniaczanej do natłuszczonego naczynia żaroodpornego. Ser kroimy w dość grube plasterki, ich połowę kładziemy na ziemniakach, nakladamy resztę masy ziemniaczanej i przykrywamy pozostałym serem. Wstawiamy do nagrzanego piekarnika i pieczemy ok. 20-30 min aż do zrumienienia wierzchu.
 

wtorek, 2 lutego 2010

Sałatka Saint Germain i garść paryskich wspomnień.



Moje ukochane miejsca w Paryżu to szósta dzielnica (i trochę siódma), St - Germain - des - Pres i Luxembourg. Miejsca do których wracam przy każdej wizycie. Ulubiony targ (rue de Buci i rue de Seine), małe śliczne sklepiki, Ogród Luksemburski, w którym moje dzieci puszczają staroświeckie drewniane łódki, a Paryżanie grają w szachy i boules, najsłynniejsze kawiarnie ( Les Deux Magots, Cafe de Flore, Brasserie Lipp, Le Procope), wspaniałe delikatesy w których kupię wszystko, co mi się zamarzy (Bon Marche), ulubione muzeum d'Orsay i makaronikowe królestwa Pierre Herme i Laduree. W ciągu 5 minut z  gwarnego bulwaru Saint Germain mogę się przenieść w labirynt małych uliczek pełnych piekarni, restauracji, galerii i uroczych specjalistycznych sklepików. To co uwielbiam we Francji, to wielkie przykładanie uwagi do szczegółów. Widoczne jest to w wystroju sklepu, w jego witrynie, ułożeniu produktów na półce, sposobie pakowania i podejściu sprzedawcy do każdego klienta. Niezależnie czy kupuję bluzkę w Bonpoint, czy jedno ciastko w cukierni. Szeleszczące bibułki, zgrabne pudełeczka, lniane woreczki i papierowe torebki. Lubię to, że prawie nic nie jest pakowane w plastikowe torby, chociaż zdaję sobie sprawę, że tyle warstw również nie jest ekologiczne. Lubię tę celebrację zakupów.
Zmęczona wrażeniami i emocjami, kiedy moje ręce obwieszone zakupami wołają o odpoczynek, lubię siąść w kawiarni, zjeść talerz sałaty z bagietką, do tego wino, potem kawa i coś pysznego i słodkiego. Po obowiązkowej wymianie zdań z kelnerem, na temat dań serwowanych w danym dniu, wymianie uwag na temat składników i najlepiej pasującego wina, radosna i spełniona oddaję się obserwacji. Uwielbiam patrzeć na przechodniów za oknem i na sąsiadów przy stolikach. Jednym z takich miejsc, gdzie mozna oddać się radości sportu narodowego Francuzów czyli obserwowaniu innych ( i byciu obserwowanym ) jest kawiarnia Les Deux Magots, założona w 1813 roku. Kiedyś bywalcami tej słynnej kawiarni byli  malarze surrealiści i młodzi pisarze  między innymi Ernest Hemingway. Długie godzinyspędzali tam Jean Paul Sartre i Simone de Beauvoir.

Nazwa kawiarni pochodzi od dwóch drewnianych figur ( magot ) przedstawiających chińskich kramarzy. Można tu zjeść typowe kawiarniane dania: przeróżne pyszne sałaty, omlety, zapiekanki croque monsieur i croque madame, quiche lorraine, kanapki na chlebie ze słynnej piekarni Poilane, a z deserów mus czekoladowy, tartę Tatin i makaroniki od Pierre Herme, a także typowe dania obiadowe jak grillowane mięsa i ryby z różnymi sosami. Jedzą tu Paryżanie i turyści. Nie jest to jednak kawiarnia nastawiona typowo turystycznie, gdzie legenda przyciąga przybyszów. Jest to typowa paryska kawiarnia, z taka prawdziwą atmosferą, gdzie mieszkańcy  i okoliczni wydawcy wpadają na kawę i spedzają długi czas na rozmowach, czytaniu Le Figaro i Le Monde i... na obserwowaniu innych.


Sałatka Saint Germain z kawiarni Les Deux Magots
(Salade Saint Germain)

400 g mrożonej lub świeżej zielonej cienkiej fasolki w całości
2 piersi z kurczaka upieczone, zgrillowane lub ugotowane
1 główka sałaty rzymskiej
1 garść rukoli
4 jajka
1/2 cebuli cukrowej lub czerwonej pokrojonej w piórka
4 - 5 łyżek rodzynek (użyłam suszonych żurawin)

sos majonezowy:
1/2 słoika (200 g) dobrego majonezu
1 łyżka soku z cytryny
1/2 łyżeczki skórki startej z cytryny
1/2 łyżeczki curry madras (lub innej curry)
1/2 łyżeczki kurkumy
5 łyżek śmietanki 18 %
sól
cukier
pieprz

sos vinaigrette ziołowy:
2 łyżki musztardy Dijon
1 zmiażdzony ząbek czosnku
1/4 szklanki octu winnego (białego lub czerwonego)
3/4 łyżki oliwy z oliwek extra virgin
2 łyżki posiekanych świeżych ziół (tymiaek, estragon, bazylia...)
sól
1/2 łyżeczki drobnego cukru

W lekko osolonej i ocukrzonej wodzie ugotować fasolkę na półtwardo. Odcedzić i lekko przestudzoną zalać sosem vinaigrette. Wymieszać i odstawić.
Na talerzu rozłożyć porwaną sałatę rzymską, na to rukolę. Na środek położyć doprawioną fasolkę. Posypać ją piórkami cebuli. Wokół fasolki rozłożyć pokrojone w cienkie plastry piersi z kurczaka i polać je sosem majonezowym z curry. Całość posypać rodzynkami.  Na fasolkę położyć świeżo ugotowane jajka w koszulkach* i od razu podawać.

Sos vinaigrette: rozmieszać musztardę z octem, solą, cukrem i czosnkiem. Cały czas mieszając dolewać cienkim strumieniem oliwę. Kiedy sos jest gęsty i jednolity dodać zioła. wszystkie składniki sosu powinny mieć jednakową temperaturę.

Sos majonezowy: wszystkie składniki sosu wymieszać razem.


* Jajka w koszulkach ( oeufs pochés):  idealnie ugotowane jajko to takie, które mimo gotowania bez skorupki zachowuje swój kształt. Pod cieniutką warstwą ściętego białka prześwituje płynne żółtko. Do uzyskania tego efektu niezbędne są bardzo świeże jajka (podobno najlepsze są czterodniowe). Jajka przyrządzamy następująco. Do garnka wlewamy wodę na wysokość około 10 cm i dodajemy 2-3 łyżki jasnego octu (ocet ma pomóc w ścięciu białka, a nie zakwaszeniu jajka). Kiedy woda się zagotuje, zmniejszamy ogień (ma tylko lekko "pyrkotać" ). Jajka (pojedyńczo) rozbijamy  do miseczki lub na spodek  i delikatnie spuszczamy  do gotującej się wody. Dokładnie widać proces ścinania się białka i łatwo wyczuć moment, kiedy je wyjąć, by żółtko pozostało płynne. Wyjęte łyżką cedzakową osuszamy na papierze i podajemy ciepłe. Można przygotować jednocześnie cztery, sześć sztuk.







Les deux Magots
6 place Saint-Germain-des-Prés
métro : Saint-Germain-des-Prés
czynna codziennie od 7.30 do 1.30 w nocy

przykładowe ceny:
sałaty - 6,00 - 18,50 euro
omlety - 2,30 - 9,00 euro
kanapki - 7,00 - 15 euro
zapiekanki - 9 - 12,50 euro
foie gras - 25,00 euro
dania obiadowe - 23,00 - 34,00 euro

LinkWithin

Related Posts with Thumbnails