W czasie naszej włoskiej wyprawy zaplanowałam wycieczkę do Bolzano, jednego z największych miast regionu Trydent - Górna Adyga na północy Włoch. Z tą wycieczką związane były trzy cele: wizyta na targu, zakup butów i maszynki do makaronu. Cele zrealizowałam i wzbogaciłam się o piękne wspomnienia i wrażenia.
Bolzano leży w dolinie w pobliżu autostrady północ-południe. My mieszkaliśmy w miasteczku w górach, około 60 km od tego miasta. Wszystko starannie zaplanowałam i wiedziałam, że z Cavalese do Bolzano wyjeżdża jeden autobus dziennie o godzinie 10.00. Na dworcu byłam punktualnie i wsiadłam do wielkiego autobusu i się ... zaczęło. Mój włoski ogranicza się do umiejętności zakupu jednego biletu i jeszcze całkiem nieźle radzę sobie w sklepie czy restauracji. Poprosiłam kierowcę o bilet jednym prostym zdaniem, w odpowiedzi dostałam bilet i bardzo długą przemowę po włosku, której nie zrozumiałm. Kierowca spróbował po niemiecku (ten region Włoch jest dwujęzyczny), ale moja znajomość niemieckego jest bardzo mizerna. Uczyłam się go w przedszkolu (było to tak dawno, ze nawet nie przyznam sie Wam kiedy) i pozostało mi w głowie tylko kilkanaście wyrazów. Kierowca nie znał angielskiego, ani francuskiego, a więc się nie dogadaliśmy. Zrezygnowany włoski mężczyzna uruchomił swój lśniący pojazd i ruszyliśmy: ja, jako jedyny pasażer i on, Włoch w swoim mundurze. Moje podziwianie krajobrazu przez okno nie trwało długo. Po przejechaniu kilku kilometrów kierowca ponownie rozpoczął swoją włoską przemowę. Tak mijały minuty, wiele minut. Mi nie pozostawało nic innego jak się uśmiechać (po pół godzinie zapewne już głupkowato). Nie do śmiechu mi tylko było jak jechaliśmy górskimi serpentynami nad przepaścią, a mój włoski kieowca postanowił włączyć do rozmowy gestykulację i jego dwie ręce uniesione wysoko, nijak nie trzymały kierownicy. Tak minęła godzina, ja i coraz więcej i szybciej mówiący kierowca. Na żadnym przystanku nikt nie wsiadł. Po zjechaniu do doliny stał się cud. Przystanek wśród jabłoniowych sadów, żadnych zabudowań i jedna pasażerka, która również chciała wsiąść do tego autobusu. Wsiadła, poprosiła o bilet i wtedy się zaczęło... Kierowca zaczął wyrzucać z siebie słowa z szybkością pistoletu maszynowego, a jego ręce wyrzucane gwałtownie do góry już zupełnie nie napotykały kierownicy. To trwało jakieś dziesięć minut, a w tym czasie autobus, jak krowa znająca na pamięć drogę do domu, sunął sam po jezdni nie przeszkadzając kierowcy w jego monologu. Pasażerka powiedziała tylko "bene" i ... podeszła do mnie. Wytłumaczyła mi po angielsku, ze kierowca poprosił ją, kiedy okazało się, że zna język Szekspira, o poinformowanie mnie, ze ten autobus NIE JEDZIE do Bolzano. Trzeba wysiąść w Egna Ora, przejść na inny przystanek i wsiąść do innego autobusu, który jedzie do Bolzano. Moje wielkie szczęście polegało na tym, że ta sympatyczna Włoszka również jechała w tym kierunku co ja i tak zyskałam towarzyszkę podróży.
A w Bolzano pierwsze kroki skierowałam do kawiarni, żeby ochłonąć przy filiżance aromatycznego espresso. Z nowymi siłami i uspokojonymi emocjami wyruszyłam realizować moje plany. Nie opowiem Wam jakie można tam kupić buty, opowiem o włoskim targu. Tydzień wcześniej zwiedzałam paryskie targi, które uwielbiam, ale ten włoski zwycięża w rankingu " targi w miesiącu lutym". Bogactwo odmian warzyw i owoców przyprawia o zawrót głowy. W miesiącach letnich wizyt na włoskim targu, my ludzie północy, nie możemy odbywać bez dużej dawki nervosolu. Zimowy targ doprowadził mnie do emocji, przy których przydałaby mi się filiżanka melisy, a nie kawy. Radością jest stać i patrzeć na stragany, sprzedawców i kupujących. Włoski sprzedawca w porównaniu z francuskim, ma większą skłonność do gestykulowania z wyrzucaniem rąk do góry. Francuski preferuje ruchy bardziej poziome. Francuski więcej cmoka, włoski za to pięknie całuje swoje czubki palców. Wiecie, kupowanie i sprzedawanie na targu to jest piękny teatr, aktorzy doskonali, a scenografia bajeczna. I ja taka zafascynowana stałam i podziwiałam.
Bardzo lubię ciasta cytrynowe takie jak tarty, paje, a to dzisiejsze ciasto jest inne, bardzo cytrynowe, pyszne i niezwykłe. Masę cytrynową na ciasto wylewam przeważnie już ugotowaną, gęstą. Ta tutaj jest rzadka i częściowo wchłania się w podpieczone ciasto. Daje to rewelacyjny efekt. Inne jego atuty to łatwość przygotowania i krótki czas.
A kto z Was wie jak się nazywa to warzywo?
Ciasto cytrynowe.
(Lemon bars)
Spód
1/2 szklanki (113 g) miękkiego masła
1/4 szklanki (25 g) cukru pudru
1 szklanka (130 g) mąki pszennej
1/8 łyżeczki soli
Masa cytrynowa
1 szklanka (200 g) cukru
2 duże jajka (lub 3 małe)
1/3 szklanki (80 ml) soku z cytryny (2 duże cytryny)
1 łyżka (5 gram) skórki startej z cytryny (zest)
2 łyżki mąki pszennej
cukier puder do posypania
Nagrzać piekarnik do 180 stopni C. Formę do pieczenia (20x20 cm)
wysmarować masłem.
Przyrządzić kruche ciasto miksując wszystkie składniki razem do ich połączenia. Ciasto wyłożyć do formy (bez schładzania w lodówce) i wstawić do piekarnika. Piec przez 20 minut na złoty kolor. Wyjąć ciasto z piekarnika i lekko wystudzić. W tym czasie przyrządzić masę. Ubić mikserem cukier z jajkami. Ciągle miksując dodać sok i skórkę z cytryny oraz mąkę. Wymieszaną masę wylać na ciasto i wstawić do pieca na 20 minut. Wyjąć z piekarnika. Wystudzone pokroić na kwadraty i posypać cukrem pudrem.
Smacznego.